Związek Żołnierzy Wojska Polskiego
Zarząd Główny

Adres Zarządu Głównego:
ul. Miklaszewskiego 5, 02-776 Warszawa

e-mail: zzwp@op.pl

Organizacja pożytku publicznego   KRS 0000141267

Rachunek Bankowy Zarządu Głównego: 45 1240 6104 1111 0000 4784 5055

Aktualności

TO PRZECIEŻ NIE TAK DAWNO... HISTORIA POWSTANIA PIEŚNI ZŻWP

Nie pełniłem już wtedy czynnej służby w wojsku, ale nadal korzystałem z obiadów w kasynie lotniczym przy Żwirki i Wigury. Kasyno znajduje się w pobliżu ronda, na którym obecnie stoi przedwojenny pomnik Lotnika. Ta oficerska stołówka jest niezbyt oddalona od mego domu a ponadto - co tu dużo gadać - czułem się w otoczeniu stalowych mundurów bardziej swojsko, niż gdybym korzystał z położonego bliżej kasyna wojsk lądowych.
    Aby jednak zaprowiantować się w lotniczej stołówce, niezbędna była kwartalna przepustka, ponieważ kasyno położone było wewnątrz zabudowy garnizonowej i trzeba było codziennie legitymować się stojącemu w bramie wartownikowi. Stanowiło to kłopot, ponieważ co trzy miesiące wymagano złożenia podania o przedłużenie przepustki, a limit miejsc był ograniczony, ponieważ wciąż występowały trudności zaopatrzeniowe - szczególnie dotyczyło to przydziałów mięsa. Mój osobisty, dodatkowy kłopot polegał na tym, że wprawdzie byłem do niedawna czynnym oficerem lotnictwa, ale kasyno macierzystej instytucji mieściło się znacznie dalej, bo aż przy Nowowiejskiej. Tak, więc chcąc jadać obiady blisko pomnika Lotnika, musiałem w dwójnasób motywować konieczność uzyskania przepustki. Przez kilka lat pokonywałem zwycięsko przeszkody na tym polu, a przez pewien czas udawało mi się nawet załatwiać przepustkę dla żony. Jednakże, wraz z zawirowaniami społecznymi na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz przysłowiowym „octem”, który - jako jedyny - pozostawał na półkach sklepowych, trudności z dostępem do kasyna coraz bardziej się nasilały.
     I oto nagle dostrzegłem okazję do pozbycia się kłopotów z przepustką. W roku 1981, w holu kasyna ukazała się informacja, że powstaje organizacja byłych żołnierzy zawodowych i na miejscu zawiązuje się lokalne koło tego stowarzyszenia. Comiesięczne zebrania odbywać się będą w sali kinowej leżącej bezpośrednio pod kasynem, a biuro zarządu mieścić się będzie w tym samym, lub sąsiednim budynku. Wkrótce też dowiedziałem się, że członkowie będą otrzymywać okresowe przepustki automatycznie, wg listy dostarczanej przez zarząd koła. Chcecie, to wierzcie, ale nie sprawy programowo ideowe, ani socjalne, ściągnęły mnie do koła. Głównym magnesem było po prostu pozbycie się mitręgi z niepewnymi przepustkami. Tak więc, z prozaicznej przyczyny stałem się członkiem Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych. Dopuściłem się przy tym zdrady środowiskowej, bo nie wstąpiłem do macierzystego koła, które zaczęło wkrótce funkcjonować przy Zarządzie Lotniskowym WL na Nowowiejskiej, lecz dołączyłem do grona pilotów, inżynierów techniki samolotowej oraz artylerzystów i rakietowców obrony powietrznej.
     Po niedługim czasie koło, do którego wstąpiłem, stało się ogromne. Liczyło, bowiem około dwustu osób - od chorążych po generałów. Skupiało nie tylko żołnierzy wywodzących się z ludowego wojska. Należeli doń także weterani z wojny obronnej 1939 roku oraz lotnicy walczący później na zachodzie, wsławieni bohaterstwem i sukcesami w bitwie o Anglię, tacy np. jak płk pil. Witold Łokuciewski. Byli tu, więc przeważnie żołnierze z prawdziwego zdarzenia, często frontowcy, a nie tak – jak ja – przypadkowo wcieleni w szeregi wojska już po wojnie. Stąd główną treścią comiesięcznych zebrań były prelekcje i relacje na temat bieżących problemów wojsk lotniczych i obrony powietrznej.
     Nie mniej ważnym zagadnieniem omawianym na zebraniach były bolesne sprawy socjalne emerytów. Te ostatnie, w trudnym okresie „solidarnościowym” - związane z wielkimi brakami na rynku i deprecjacją pieniądza, a także z ogólną tendencją polityczną do sekowania starej kadry - powodowały, że Związek Byłych Żołnierzy Zawodowych przybrał przede wszystkim charakter związku zawodowego dawnej kadry. Dziś może to się wydawać wręcz śmieszne, ale wówczas za wielkie dobrodziejstwo uważałem fakt, że po zakończeniu niektórych zebrań mogłem kupić (od zapobiegliwej komisji socjalnej, która wcześniej zbierała zaliczki) dziesięć deko kawy, a przed świętami Bożego Narodzenia kilka mandarynek, albo rajstopy dla żony. Stąd - nawet na najbardziej nudnych zebraniach - frekwencja nie malała do samego końca.
     W burzliwych czasach polskiej transformacji przyszłość nowo powstałej organizacji wcale nie była pewna. W tej sytuacji za wręcz kuriozalną i nierealistyczną uznałem inicjatywę ufundowania - dla zaledwie trzyletniego koła, a więc znajdującego się dopiero w stanie embrionalnym - kosztownego, haftowanego sztandaru. Taką inicjatywę i zarazem obietnicę samodzielnego sfinansowania zakupu, zgłosił na jednym z zebrań samotny, emerytowany pułkownik Antoni Gogol - w 1939 roku podoficer i telegrafista wojenny. Osobiście uznałem jego propozycję za nieszkodliwą fanaberię, albo nawet za żart, bo nazwisko jakoś natarczywie kojarzyło się z wielkim prześmiewcą, autorem „Rewizora”, „Martwych dusz” i innych komedii. Sądziłem, że zamiar zniknie równie szybko, jak się zrodził. Potem jednak dopuszczałem również myśl, iż pułkownik Gogol mógł wiązać swój pomysł z częstymi w tym środowisku pogrzebami - no, bo cóż to za oficerski pogrzeb bez sztandaru i koleżeńskiego pocztu w stalowych mundurach?! Może w tym aspekcie nie pomijał i własnej uroczystości, która przecież kiedyś musi się zdarzyć?
     Aż do następnego roku panowała w sprawie sztandaru kompletna cisza i przypuszczałem, że inicjatywa rzeczywiście spaliła na panewce. Nagle, w roku 1985, zarząd koła poinformował, że sztandar jest gotowy. Osłupiałem z wrażenia, bo jak się okazało był to osobisty dar inicjatora, który wszystkie uciułane w życiu oszczędności przeznaczył na ten cel. A była to kwota rzędu dwustu tysięcy złotych! Nie miałem słów podziwu dla skromnego z natury człowieka, którego bym pewnie nigdy nie zauważył wśród masy kolegów, bo nie pamiętam, aby kiedykolwiek dyskutował na zebraniach, lub aspirował do władz. Dla mnie osobiście, był to akt podwójnie zaskakujący, bo w czasie mej drogi wojskowej nie spotkałem się z podobnym, indywidualnym gestem, a ponadto - jak wspomniałem - nasze koło i cały ZBŻZ można było jeszcze wówczas zaliczyć do „niemowlaków” i to o niepewnej przyszłości w chwiejnych czasach schyłku PRL.
    Zanosiło się teraz na wielką uroczystość wręczenia owego sztandaru. Zaproszono Dowódcę Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, władze Ochoty, władze naczelne ZBŻZ, przedstawicieli bratnich kół z całej Warszawy, Komendantkę Hufca ZHP itp.
     Zarówno mój początkowy sceptycyzm, jak i wzruszający podziw dla skromnego kolegi, który samodzielnie sfinansował tak poważne zamierzenie, sprowokowały i mnie do działania. Postanowiłem dołożyć cegiełkę przynajmniej do samej uroczystości. Oczywiście, nie byłem w stanie zafundować koleżeńskiego obiadu, lub choćby lampki wina dla kilkuset osób, więc mój dar mógł polegać wyłącznie na rzeczy abstrakcyjnej. Po prostu postanowiłem napisać pieśń dla koła, co leżało w moich możliwościach.
     Wydało mi się, że - bez jakichkolwiek wydatków ze strony organizatorów - premiera pieśni poświęconej byłym żołnierzom zawodowym, i do tego w autorskim wykonaniu, może znakomicie urozmaicić i uświetnić uroczystość. Nic nikomu nie mówiąc zabrałem się krzepko do roboty i wykorzystując dotychczasowe doświadczenia autorsko - kompozytorskie, napisałem utwór noszący tytuł „To przecież nie tak dawno”. Nie będę ukrywał, że zawarłem w nim również bardzo osobiste odczucia, bo przecież nie tak dawno nosiłem mundur – także i ten maskujący, polowy. Uważając, że rzecz jest znakomita, omal z wypiekami na twarzy pobiegłem do zarządu koła z propozycją odśpiewania utworu w czasie oficjalnego programu uroczystości. Prezes koła, płk Tadeusz Głąbik, oraz koledzy z zarządu byli całkowicie zaskoczeni, bo absolutnie nie znali moich dotychczasowych dokonań na tym polu. Zanuciłem im nową rzecz, spodobała się i uzyskałem solenne zapewnienie, że włączą ją do programu uroczystości wręczenia sztandaru.
     Teraz ćwiczyłem zapamiętale tekst i melodię wyobrażając sobie, że - po odpowiednich przemówieniach i wręczeniu sztandaru - stanę dumnie na scenie i wobec kilkuset kolegów oraz zaproszonych gości, przedstawię najnowsze dzieło. Życie twórców musi być widocznie zawsze powiązane z cierpieniem, ponieważ stało się inaczej niż sobie obiecywałem. Mianowicie, kiedy (26 października 1985 roku) w sali kinowej zjawiłem się tuż przed uroczystością, prezes koła bardzo się sumitował i uprzejmie przepraszał oznajmiając, że - nieoczekiwanie - w części artystycznej zastąpi mnie „Radar”, czyli reprezentacyjny zespół Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Sprawa z ufundowaniem sztandaru nabrała, bowiem takiego rozgłosu, że wysokie władze wojskowe zobowiązały ten zespół do uświetnienia uroczystości. W tej sytuacji zarząd chciałby, aby mój solowy występ odbył się dopiero po koncercie i to piętro wyżej, czyli w kasynie. Mają się tam wszyscy spotkać na uroczystej lampce wina.
   Masz babo placek! Byłem zdruzgotany taką perspektywą i wyobrażałem sobie jak najgorzej owo śpiewanie do kotleta na hałaśliwej, znacznie niższej sali, przy dźwięku sztućców i koleżeńskich rozmów. Myślałem zdecydowanie o rezygnacji z występu i tak by się stało, gdyby nie jeden z wyjątkowo sympatycznych członków zarządu, płk Mieczysław Szelągowski. Ten wziął mnie na stronę i zaczął usilnie oraz długo przekonywać, że wycofując się z programu sprawię kołu ogromny zawód, bo wieść o powstaniu utworu już się pantoflową pocztą rozeszła i sporo osób oczekuje na premierę.
     Trudno. Pomimo niewątpliwego despektu zgodziłem się i zdenerwowany, z bijącym sercem zająłem na razie miejsce w ostatnim rzędzie sali kinowej. Po wielu przemówieniach, listach gratulacyjnych, kwiatach i wylewnych podziękowaniach dla fundatora, nastąpiło na scenie uroczyste wręczenie nowiutkiego sztandaru prezesowi koła, a potem pocztowi złożonemu z trzech umundurowanych emerytów lotnictwa.
     Następnie z dumą zapowiedziano występ „Radaru” oraz zaproszono wszystkich, po koncercie, na lampkę wina w kasynie. Z zainteresowaniem zacząłem słuchać kilkuosobowego zespołu, w tym sekcji muzycznej, której bodaj dominującym elementem okazała się perkusja. Wszyscy występowali po cywilnemu i w różnorodnych strojach. Za chwilę „Radar” miał mi oddać - niechcący - bezcenną przysługę. Jego występ, bowiem – zgodnie z modą, bezkrytycznie małpującą w formie i treści cywilne zespoły estradowe - nie miał absolutnie nic wspólnego ani z mundurem, ani z piosenką wojskową, a cóż tu dopiero mówić o utworach poświęconych byłym żołnierzom. Natomiast gigantofony i wypływające z nich decybele przekraczały wszelkie progi wytrzymałości ludzi trzeciego wieku. Stąd, bardzo wielu byłych oficerów chroniąc słuch opuszczało salę w trakcie koncertu. Wkrótce i ja podążyłem ich śladem i wyszedłem na obszerny hol.

*   *   *

Po ogłuszającym koncercie „Radaru”, uczestnicy uroczystości znaleźli się w kasynie i zasiedli czwórkami przy osobnych stolikach. Osobiście wybrałem skrajny, aby w czasie ewentualnego występu nie mieć nikogo poza sobą. Stoliki były już zastawione, ale na razie nikt nie brał sztućców do ręki. Nalewano wino, a kiedy tylko znalazło się we wszystkich kielichach, prezes wzniósł króciutki toast za fundatora sztandaru i od razu zapowiedział, że natychmiast po spełnieniu toastu poprosi o chwilę uwagi. Gdy tak się stało, głośno zaanonsował: „Szanowni goście! Drodzy koledzy! Zanim zaczniemy jeść - posłuchajmy w skupieniu autorskiego wykonania piosenki, którą dla naszego koła ułożył kolega Jan Chojnacki. Nosi ona tytuł „To przecież nie tak dawno”. Proszę panie pułkowniku!”.
     Nie było już odwrotu! Wstałem i skłoniłem się. Wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku. Zaległa kompletna cisza, gdyż obecni z naturalnym zaciekawieniem czekali, albo na sukces, albo na kompromitację autora - niczego nie mogli wykluczyć! Podobnie bowiem, jak wcześniej zarząd koła, zupełnie nie znali moich dokonań poetycko-kompozytorskich i to dodatkowo wzmogło zainteresowanie. Stojąc, czułem się jak na estradzie, bo z góry patrzyłem na twarze siedzących przede mną osób, a przy tym wiedziałem już na pewno, że nie będę śpiewał do kotleta i przebijał się przez szmer rozmów i brzęk sztućców. Nacisnąłem klawisze akordeonu i pełnym głosem zaśpiewałem, wyjątkowo bez najmniejszej tremy, wszystkie zwrotki. O dziwo! Akustyka sali okazała się znakomita i wręcz niosła mnie na odważnych skrzydłach, wzmocnionych skutecznie pierwszą lampką wina:


                          1. To przecież nie tak dawno mundur i hełm i broń,
                               to przecież jeszcze sprawna i nasza myśl i dłoń !
                               Choć już nie zawodowi, to niechaj Polska wie,
                               że także dziś gotowi na rozkaz stawić się.

                          Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów
                                        i młodość i wesele na chwilę wrócą znów.
                                        Tu w swoich będąc kole do góry głowę wznieś,
                                        na dole i niedole najlepsza własna pieśń !

                          2. Za nami poligonów piach i zimowy las,
                              przed nami - jakże złudny – wypoczywania czas.
                              W pamięci pozostaje żołnierskiej służby znój
                              dla ojczystego kraju, gdzie dom i twój i mój...

                          Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów...

                          3. To pewne, że buława całkiem się dobrze ma,
                              gdy - w nowych już tornistrach – z chłopcami w pole gna.
                              Nam zaś niech towarzyszy, jak echo dawnych szarż,
                              - aż po nastanie ciszy – prosty, żołnierski marsz...

                          Refren: Śpiewajmy przyjaciele, a obok wielkich słów...


      Pieśń spotkała się z żywiołowym aplauzem tym bardziej, że swoją kameralnością oraz powagą stanowiła pożądany kontrast wobec nieznośnie hałaśliwego i bezideowego występu „Radaru”. Poza tym, słowa oddawały wiernie odczucia i patriotyzm środowiska byłych żołnierzy. Z wielu ust popłynęły gratulacje i podziękowania, w tym przede wszystkim od fundatora sztandaru, prezesa koła i władz. Ja zaś solennie i szczerze dziękowałem organizatorom, że właśnie tu, i w takiej chwili, przewidzieli odśpiewanie pieśni. Byłem upojony sukcesem i do dziś sądzę, że był on zasłużony. Ba, nawet u młodych wówczas kelnerek miałem fory i mam je do dziś, kiedy przychodzę do kasyna na obiady, bo one też z przejęciem wysłuchały autora podczas „sztandarowej” lampki wina. Taka przygoda zdarzyła im się tu przecież po raz pierwszy... i może w ogóle jedyny?...
     Rychłe nauczenie weteranów śpiewania okazało się trudne i wobec tego nagrałem piosenkę. Wykonanie powiodło się na tyle dobrze, że w pełni zaspokaja również moje ambicje autorskie oddając w pełni nastrój i treść zapisu. Utwór jest przekazywany przez głośniki podczas inauguracji niektórych zebrań tego licznego koła. Trwa to już kilkanaście lat, a ostatnio spotkała mnie niezwykła przyjemność.
    W roku 2001 koło, pod przewodem płk Bogdana Millera, zorganizowało wielką, jubileuszową fetę z okazji dwudziestolecia swego istnienia. Również i teraz nie znałem szczegółowego programu uroczystości. Gości, w tym „oficjeli”, było nawet więcej niż podczas wręczania sztandaru. Tym razem nie miałem już konkurencji w postaci „Radaru”, natomiast aż mi serce waliło, kiedy całą imprezę w sali kinowej otwierała moja, potężnie nagłośniona pieśń. To niezwykłe przeżycie, kiedy w towarzystwie kilkuset ludzi słucha się niespodziewanie bardzo wzmocnionego własnego głosu, nagranego na płytę wiele lat wcześniej. Uznanie dla dość trwałego już dzieła wyraziło się m.in. i w tym, że z rąk Dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej, generała Dulęby, otrzymałem - w kulminacyjnym punkcie uroczystości - pisemne podziękowanie za działanie na rzecz byłych żołnierzy zawodowych. Przy okazji zamieniłem z generałem słowo o dużym znaczeniu utworu dla środowiska.
     To przecież nie tak dawno!.. Wydaje się, że to zaledwie wczoraj był rok osiemdziesiąty piąty, kiedy ziściła się obietnica niezwykłego darczyńcy, pułkownika Antoniego Gogola! Tymczasem, już od kilkunastu lat nie ma go na świecie.
     Po panu Antonim - skromnym, a zarazem jakże szczodrym dla kolegów z nieopierzonego jeszcze wówczas koła Związku Byłych Żołnierzy Zawodowych, oficerze  -  coś jednak pozostało :

Haftowany sztandar...  i piosenka.


Tekst i foto: płk Jan CHOJNACKI



      
     Opowiadanie „To przecież nie tak dawno” zostało napisane w 2002 roku. Należy do VI części  (tomu) autobiograficznych wspomnień  Jana Chojnackiego, noszących ogólny tytuł: „Meldunki z ostatniej linii frontu.”.
 

Grupa oficerów przy pomniku Lotnika. Fotografia autora z lat siedemdziesiątych
Płk Antoni Gogol (z lewej), jako fundator, wręcza nowy sztandar prezesowi koła, płk. Tadeuszowi Głąbikowi
Prezes koła ZBŻZ, przekazuje sztandar pocztowi sztandarowemu
Fragment odręcznej, autorskiej partytury pieśni „To przecież nie tak dawno”

« Powrót do listy